Ja wiem, że wycieczka miała miejsce ponad dwa miesiące temu. Ale chyba wszyscy się zgodzimy, że w te ciemne, grudniowe dni, dobrze wrócić pamięcią do względnie ciepłego, tatrzańskiego września… Dla mnie to powrót szczególnie miły, bo dziś będzie o Rysach. Góra dla mnie wyjątkowo ważna, choć wcale nie dlatego, że najwyższa, że to „ta góra”, że „trzeba”. Nie, nie, nie. Najzwyczajniej w świecie miałam z Rysami osobiste porachunki, uważałam, że góra jest złośliwa, bo nie będąc specjalnie trudną, od lat nie pozwalała mi się zdobyć. Jeszcze byłam w stanie wybaczyć nieudane próby z czasów dziecięctwa, kiedy to dziesięcioletnia Ewa wybrała się na Rysy z rodzicami, od strony słowackiej, czyli tej łatwiejszej, i w połowie pięknego, słonecznego sierpnia zaskoczył nas śnieg po kolana. Odpuściliśmy, co zrozumiałe. W czasie licealnym zaczęłam się jednak nieco buntować, bo albo towarzystwo, z którym byłam w górach, było niechętne na Rysy, albo pogoda kapryśna, albo w innej części Tatr buszowałam. I tak przez lat wiele foch obustronny narastał, a zła passa nie została przełamana nawet w zeszłym roku, kiedy wybrałam się w Tatry sama, obiecując sobie, że „teraz to już na pewno”. Zapomniałam chyba, że w Tatrach nie ma czegoś takiego, jak „na pewno”.
Czytaj dalej »