Gruzja & Armenia / 7

Żegnaj Gruzjo (jeszcze wrócimy;)), witaj Armenio! Wskakujemy do marszrutki do Erywania… i kwitniemy w owej marszrutce ponad 45 minut. Nie od dziś wiadomo, że marszrutka nie pojedzie, zanim się nie zapełni. Około południa ruszamy i telepiąc się po dziurawych drogach, po dwóch godzinach dojeżdżamy do gruzińsko-armeńskiej granicy. Zostaję wypchnięta na pierwszy ogień do kontroli paszportowej; przemiła celniczka zagaduje mnie i wypytuje o wrażenia z Gruzji. „What do you like most?” – „The mountains and the food! And the people, of course!” – śmieję się. Po chwili w moim paszporcie widnieje kolejna pieczątka.

Goodbye Georgia, we’ll see you soon, hello Armenia! Today we’re hopping on a marshrutka to Yerevan hoping to get there in a few hours. But first we get a solid lesson of patience while waiting for all seats in the marshrutka to be taken. Almost one hour of doing nothing. Around noon we are finally ready to go. Two hours of crazy Georgian driving and we’re at the border. I’m the first to go through the control, which turns out to be very smooth and I even get to chat with the customs officer who asks me about my impressions about Georgia and what I liked most in her country. A few minutes later, I have a new stamp in my passport.

Wychodzimy z budynku i idziemy przez graniczny most za resztą osób, które jechały z nami marszrutką. Kątem oka widzę budkę z tabliczką „Visa”, ale skoro wszyscy idą prosto… po chwili zatrzymuje nas armeński celnik i prosi o paszporty. Oczywiście nie możemy iść do busa – nie mamy wizy. Wracamy do wizowej budki, dostajemy po formularzu do wypełnienia (po co im te wszystkie informacje?), oczywiście dwa razy się mylimy, mam wrażenie, że cała operacja trwa już wieki a marszrutka pewnie odjechała (pocieszam się, że może jednak nie, bo jeszcze nie zapłaciliśmy). Przychodzi czas na weryfikację danych – pan celnik wykonuje swoje obowiązki z należytą pieczołowitością i precyzją, tu podpisze, tam oderwie, jeszcze gdzie indziej podbije. Wiele radości sprawia mu czytanie naszych imion i nazwisk. W końcu wkleja nam do paszportów armeńskie wizy. A, jeszcze pieniądze. Dziesięć dolarów i załatwione (albo 3000 dram = 24 złote, jednak nie mieliśmy jeszcze wymienionych pieniędzy oraz zależało nam na pozbyciu się amerykańskich banknotów z 1977 roku, których nie chciał przyjąć żaden kantor w Tbilisi;)). Szybkim krokiem idziemy do celnika, który odesłał nas z kwitkiem – tym razem przechodzimy bramkę i oficjalnie jesteśmy w Armenii. Momentalnie uderza nas fala gorąca, jak gdyby te kilka metrów granicy faktycznie coś zmieniało. Witają nas też przerażone spojrzenia współpasażerów – wszyscy dopytują po angielsku i rosyjsku, czy wszystko w porządku. Chyba naprawdę długo nas nie było…

We leave the building, cross the bridge which marks the border and follow the people with whom we travelled on the marshrutka. I notice a „visa” sign on the left but as everyone is going straight to the marshrutka, we decide to follow the locals. A moment later an Armenian customs officer stops us and asks for passports. Which, of course, are lacking visas… Filling in the visa application form takes ages – it’s not very long, but we make mistakes and have to start anew twice. I have no idea what they need some of the information for, but well, we have no choice but write everything we’re required to. Then we give the forms to the officer who checks them and I already have the feeling that it’s taking ages and the marshrutka has probably already left. I’m only hoping that it’s still waiting for us because we haven’t paid yet (never pay in advance for anything). The customs officer seems to have a lot of fun with our forms and reading our names loud and we’re trying to laugh when he laughs but I’m praying for him to hurry up. Eventually, he sticks visas into our passports and after paying ten dollars each we are free. Note: you can pay in Armenian drahms, which would be slightly cheaper – it costs 3000 drams which is around 7-8 dollars, but we didn’t have the Armenian currency yet and we wanted to get rid of 1977 dollars which no one in Tbilisi wanted to accept. So, we cross the border, passports checked, visas checked, we’re in Armenia! The second we cross the border, a wave of heat hits us as if those few metres made a change. Well, they did. So hot. Our fellow passengers didn’t seem angry with us (as would be the case in Poland, for sure). They all seemed concerned and immediately started asking in Russian and English whether everything was ok and why it took so long. We were the only ones who required visas it turned out – all the other people were Armenian or Georgian :).

Poniżej: pierwsze armeńskie krajobrazy. Góry, góry, góry. Dziury, dziury, dziury. Zniszczone budynki (w wielu miejscach widać jeszcze skutki trzęsienia ziemi z 1988 roku).

Below: one of the first views of Armenia. Mountains everywhere. And damage – you can still see the consequences of the 1988 earthquake…

6-godzinna podróż (6500 dram od osoby) wymaga postojów: tu kierowca zatrzymał się w (zapewne zaprzyjaźnionym biznesowo) barze, gdzie po raz pierwszy jedliśmy armeński kebab (mielone mięso, jakieś warzywa, mnóstwo cebuli i sos pomidorowy – wszystko zawinięte w cienki placek). Do tego piwo (oczywiście o nazwie ‚Ararat’ – tam wszystko – banki, sklepy, produkty spożywcze – tak się nazywa) i obrzydliwa lemoniada (lemoniadom w Gruzji i Armenii mówimy stanowcze ‚nie’; a gdyby komuś do głowy przyszło napić się lemoniady o smaku anyżowym… niech się najpierw poważnie zastanowi).

Six hours on the marshrutka (6500 dram=16 USD or 12 euro/person) includes some random breaks, for example in a bar just off the road (obviously, the bar owner and the marshrutka driver were close friends, that’s how it works in the Caucasus). It was there that we had our first traditional Armenian food – the Armenian Lula kebab (minced meat, veggies, a lot of onion and tomato sauce, all wrapped in a thin lavash. Add to that beer (of course named ‚Ararat’, as everything in Armenia – from banks to shops and food) and disgusting lemonade – if you ever come up with the idea of drinking lemonade in Georgia or Armenia, please think twice. And if you want to try the anise lemonade… think again.



Całe życie z wariatami ;). Tu już Erywaniu, czekamy na naszego hosta.

Whole life with crazies ;). Already in Yerevan, we’re waiting for our couchsurfing host.



Kiedy teraz myślę o tym wyjeździe, to widzę, jakie mieliśmy szczęście do ludzi. W Erewanie nocowaliśmy u Davita, który był wspaniałym hostem. Mimo mnóstwa pracy, znalazł czas, żeby pokazać nam miasto już pierwszego wieczoru, a w kolejnych dniach pomagał nam na każdym kroku (i był bardzo zdziwiony, że tak dobrze dajemy sobie sami radę ;)).

Now that I think of our trip, I realise how lucky we were. In Yerevan we were hosted by Davit, a 22 years old law student who turned out to be a more than perfect host. We couldn’t expect that kind of kindness and welcoming help. Even though he was busy with work, he found the time to show us around and help with anything we needed.

Erywań założono na początku VIII w. p.n.e., jednak tak stare miasto nie posiada widocznych (bo jak poszukać, to posiada) oznak „starości”. Miasto jest bardzo specyficzne, wielu osobom nie przypada do gustu (spotkaliśmy w Gruzji mnóstwo Polaków wracających z Armenii, którzy dosłownie mówili „W Armenii nie ma nic ciekawego, Erywań jest okropnie brzydki, góry nudne, tylko owoce dobre”). No i z Araratem widocznym na każdej pocztówce z Armenii to trochę „ściema” – góry nie widać ani z Erywania, ani nawet ze strefy przygranicznej z Turcją przy samej górze… do tego jeszcze wrócę przy okazji wycieczki w tamten rejon.

The beginnings of Yerevan date back to 8th c. BC but you don’t really see many signs of the past in the city. The city is hard to describe. Many people are quite disappointed with it – we met Poles coming back from Armenia when we were still in Georgia who said „There’s nothing interesting in Armenia, Yerevan is ugly, the mountains are boring, only fruits are delicious”. Also the mountain Ararat visible on every single postcard from Armenia is a bit of a fake – you don’t actually see it from Yerevan. You don’t see it from the Turkish border even, which is quite absurd. Well, maybe if you’re lucky. Clearly, we were not.

Jeśli chodzi o walory estetyczne stolicy Armenii… hm. Sprawa jest dyskusyjna. Za dnia – faktycznie, nic ciekawego, wszystko w kolorze zgniłej żółci, dużo momumentalnych budynków (nic dziwnego w kraju, który był pod tak silnym wpływem Związku Radzieckiego). Nocą natomiast… nocą Erywań zachwyca. Miasto jest pięknie oświetlone (najlepiej wybrać się na Kaskadę, skąd widok jest najpiękniejszy – trzeba tylko poknać jakieś dwadzieścia minut schodów). Są też tańczące fontanny (kicz czy nie, przyjemnie jest usiąść nad wodą i popatrzeć na fontanny tańczące kankana). No i najpyszniejsze na świecie lody w Marriocie zaraz obok – gigantyczne gałki za małe pieniądze – 450 dram za gałkę, albo 1000 dram (8 zł) za trzy gałki. Polecamy malinowo-bazyliowe, cytrynowo-miętowe, czekoladowe i crème brûlée. Mniam, mniam, mniam.

So… our impressions regarding Yerevan. Well. During the day, indeed, it is deprived of any charm. Many monumental buildings, everything has the same dirty yellowish colour. But it all changes by night. By night Yerevan is mesmerizing. Beautifully lit, with stunning dancing fountains concerts and incredible view from the top of the Cascade. Oh, and ice cream in Marriott near the dancing fountains… I know what you think now – who can afford ice cream in Marriott? Well, I’m gonna tell you – everyone. 450 dram for one scoop or 1000 dram (2 euro) for three massive scoops. And the flavours… raspberry-basil, lemon-mint and the best crème brûlée I ever had. Omnomnomnom.


Na drugi dzień po przyjeździe odpuściliśmy sobie intensywne plany turystyczne i… pojechaliśmy do aquaparku się wyleżeć, wymoczyć i wygrzać. Coś takiego marzyło nam się od razu po zejściu z gór w Gruzji, ale udało się dopiero trzy dni później w Armenii. Jak szaleć to szaleć, kupiliśmy vipowskie wejściówki (8000 dram) i przez sześć godzin leniuchowaliśmy tak intensywnie, jak tylko się dało :) Po tej (klik) atrakcji, Mi. miał chyba dość i z dezaprobatą odnosił się do naszego entuzjazmu wobec zjeżdżalni, ale i tak udało nam się go zaciągnąć na jeszcze jeden szalony zjazd ;) Była też wodna tyrolka, jacuzzi i inne atrakcje. Dobry dzień.

The following day we decided to take it easy and just chill out with no pressure on doing too much ‚touristy’ stuff. So we just went to the city’s aquapark and were very, very lazy. And it felt good. All the mountain tiredness in us was begging for a day like that – playing in the water, swimming, using all the crazy slides (some very scary ones: klik). Mi. was a bit more sceptical about that than me and M. so it took some effort to convince him to join us on the most adrenaline-pushing slides ;). A good day it was.

Po powrocie byliśmy strasznie głodni (cały czas byliśmy głodni, cały czas dużo jedliśmy, wszyscy schudliśmy – niech żyją wyjazdy!). Davit obiecał ugotować jakieś armeńskie danie, ale zanim to nastąpiło, zapchaliśmy się owocami – bo armeńskimi owocami wzgardzić, to grzech. O tych brzoskwiniach, o tych winogronach, o świeżych figach – powinnam chyba napisać poemat. Tak słodkich i soczystych owoców nie jadłam nigdzie indziej. bo też nigdzie, gdzie do tej pory byłam, nie było takiego słońca (i 32 stopni o 23:00).

Obviously, the very hard day we had at the pool ;) made us extremely hungry (weirdly we all lost weight during this trip despite the horrendous amounts of food we consumed all the time). Davit promised to cook a traditional Armenian meal but before that happened we stuffed ourselves with fruit. Because you have to know that fruit in Armenia is just heavenly. The peaches, grapes, fresh figs… they deserve a poem.





A na kolację były armeńskie gołąbki – farsz podobny do naszego, tylko jeszcze bardziej mięsny, same gołąbki wielkości sajgonek, zawinięte w liście winogron i polane matsun (nie matsuni, bo „i” na końcu to w wersji gruzińskiej;)). Matsun to coś a la śmietana, ale nie do końca. I znów: mniam, mniam, mniam. Z dobrym armeńskim winem – przepyszne.

Davit cooked us the traditional sarma (minced meat with rice and spices wraped in grape leaves) with matsun (the closest it gets to what we know would be sour cream). Again – omnomnomnom. Add delicious Armenian wine and you’re in the culinary paradise.

6 uwag do wpisu “Gruzja & Armenia / 7

  1. uwielbiam Armenię!! (Gruzję tez, ale jakoś Armenię ciut bardziej). Ten Erywań tak od czapy, że aż piękny :) a Ararat za każdym razem jak byłam widziałam, ostatnio przez prawie dwa tygodnie mojego pobytu w Erywaniu tylko raz się schował, a z kolei jednego dnia był tak mega wyraźny, że się czuło jego oddech na policzku ;) a za miesiąc znów tam wracam i nie moge się doczekać :D szkoda mi tylko, że wiz już nie ma, bo ładne były ;)

  2. Tak, chyba łatwiej czytałoby się całość po polsku, a potem całość po angielsku. Wracając do podróży – to miłe, że host pomimo pracy znalazł czas na pokazanie miasta. Wycieczka super :)

  3. Troche dziwnie sie czyta artykul po polsku i angielski paragrf po paragrafie – a szkoda, bo dobry material :) Moze warto napisac najpiew po polsku, potem angielsku na dole? Moim zdaniem oczywiscie :D

Dodaj odpowiedź do ewa Anuluj pisanie odpowiedzi