W moim dzisiejszym wyobrażeniu i odczuciu, październik był już bardzo dawno temu. Pamiętam jednak dość wyraźnie, że mocno mną poszargał i pozamiatał. W połowie miesiąca głowa ciążyła z niewyspania i stresu, wzięłam na siebie o kilka zobowiązań za dużo i próbując zachować jako taki, że tak to modnie ujmę, łork-lajf balans (i jeszcze sport, siłą woli i wrodzonym uporem wlokłam się na siłownię, ściankę i basen), trochę zapomniałam, jak się nazywam. Kiedy okazało się, że zmieniając pracę muszę wykorzystać zachomikowane wolne, długo się nie zastanawiałam. Pierwsza myśl była oczywista – Tatry. Sprawdzana nerwowo pogoda – pomyślna. Jeszcze tylko Piotrek musiał załatwić sobie wolne, co przyszło w miarę łatwo (szczęściarz ma świetnego szefa), szybki telefon do schroniska, rezerwacja biletów na pociąg i… tak, jedziemy!
