Cóż przyjemniejszego nad wycieczkę rowerową – czyli o tym, jak z 90 kilometrów zrobiło się 110, a potem jeszcze kilkadziesiąt, oraz (a może przede wszystkim) o tym, jak niewiele trzeba, by przez blisko dwie doby (no dobrze, z małym wyjątkiem kryzysowym) mieć uśmiech na twarzy.
Trasa, na ile to możliwe dokładnie, odwzorowana jest poniżej. W dużym uproszczeniu: Hel-Władysławowo-Jastrzębia Góra-Wejherowo-Grabowiec-Chwaszczyno-Gdańsk. Dla żądnych szczegółów, link (klikamy).
Żeby połączyć przyjemne z pożytecznym (zaczynając od przyjemnego oczywiście), postanowiliśmy na Hel dostać się promem (prom nazywa się ‚Opal’ i potocznie funkcjonuje jako tramwaj wodny). Jeśli chcielibyście podążyć naszym śladem, to niestety, dopiero za rok, bo rejsy w tym sezonie już się skończyły, co swoją drogą zostało kiepsko pomyślane, bo mamy piękny wrzesień i idealną pogodę na taką wycieczkę. Ewentualnie można popłynąć z Gdyni (na końcu wpisu szczegóły ‚techniczne’).
Rejs trwa dwie godziny. Dość długo trwa wypływanie z Gdańska, ale nudzić się nie można. Szczerze mówiąc, ja – Gdańszczanka z urodzenia, momentami nie byłam pewna nazw mijanych rejonów. Nie mówiąc już o moim zdziwieniu wielkością Stoczni Gdańskiej – robi wrażenie. I trochę dziwnie, a może nawet smutno, na myśl, że większość zostanie zburzona. Remontowa część jednak póki co działa.
Westerplatte. Mijając ten pomnik nie da się nie pomyśleć o wydarzeniach sprzed 75 lat.
… a potem zaczyna się przestrzeń. A z nią zachwyty bezkresem, morze możliwości, wyciąganie wzroku po horyzont i analizowanie faktury tafli wody. Z przestrzenią przychodzi też bujanie, ale to chyba jak w życiu.
Skład nasz na poniższych zdjęciach.
Niechybnie dopływamy do Helu – pojawiają się kutry (no dobrze, jeden) i mewy (wiele).
Wysiadka. Szybki przepak i kilka minut przed 11.oo jesteśmy gotowi, by ruszyć. Jak się później okaże, lepiej byłoby startować co najmniej dwie godziny wcześniej, ale prom kursuje tylko raz dziennie o konkretnej porze. Co zrobisz, jak nic nie zrobisz.
Takie widoki na początek. A to tylko zatoka.
Proza rowerowego życia.
Przystanek – Rozewie. Wstęp do latarni to tylko 5 złotych, ale odpuściliśmy sobie tę atrakcję. Muszę jednak przyznać, że coś we mnie sentymentalnie westchnęło, bo ostatnio w tym miejscu (oraz w latarni) byłam na wycieczce w podstawówce. W takich momentach człowiek czuje, że już trochę lat ma (ciekawe, co napiszę za kolejne piętnaście…).
Najdalej na północ wysunięty punkt w Polsce. Jastrzębia Góra, za nami pomnik ‚Gwiazda Północy’, przy którym alternatywnie postanowiliśmy nie robić sobie zdjęcia.
I zejście do plaży. Nieprzyzwoicie strome. Sprowadzając rower wizualizowałam sobie przyjemne chwile, jakie zaraz spędzimy, jednocześnie spychając na margines świadomości wizję podprowadzania roweru pod górę, choć i to musiało kiedyś nastąpić.
Niby urodziłam się i wychowałam nad morzem i plaża nie jest dla mnie niczym egzotycznym, a jednak za każdym razem, kiedy stawiam stopy na piasku, słyszę szum fal i czuję nadmorski wiatr na twarzy, coś się we mnie dzieje. Rozbiliśmy się na zasłużony popas – w popasie wszystko jest świetne, oprócz tego, że czas płynie zdecydowanie za szybko.
Kąpiel też musiała być. Ja już tak mam, że jak widzę wodę, to wskoczyć do niej muszę. Nie ma czegoś takiego jak za zimna woda… prawda? Póki co moje kąpiele ‚ekstremalne’ kończyły się na listopadzie a zaczynały w marcu, ale w tym roku mam zamiar zmierzyć się z przeręblem zimą.
Trzeba było się z Jastrzębiej ruszyć, tym bardziej, że co niektórzy zaczęli sugerować, że zaczyna nam się obsuwa czasowa, mówiąc kolokwialnie. Co więcej, zaczęła się obrzydliwa, szutrowa droga, na której miałam wrażenie, że ciągnę za sobą wagon słoni, a nie dwie zapakowane na lekko sakwy. Nic to, jedziemy, nie marudzimy.
Okazało się, że część naszej trasy pokrywa się ze szlakiem kościołów północnych Kaszub. Dla zainteresowanych, więcej informacji pod linkiem.
Rowerowy wymiar selfie.
Wsi spokojna…
I przepiękny pocysterski obiekt. Prostota najprostsza, zanim została zideologizowana współcześnie.
Słońce zaczęło się zniżać, na liczniku przybywało kilometrów, a jednak do celu nadal sporo brakowało. W Wejherowie byliśmy dopiero o 18.oo, trochę nam zajęło znalezienie przyzwoitej kebabowni (czasem trzeba zapomnieć, że nie je się mięsa) i uzupełnienie węglowodanów. Zaczęła się jazda po ciemku, podgórkowe kryzysy i poszukiwanie właściwego skrętu w las. Ciemny las.
Krótko po nabiciu 100 kilometrów, mój dżipies padł (wspaniale synchronizując się z moim tumiwisizmem w tamtym momencie), do Grabowca zostało nam jeszcze około dyszki. O 22.oo byliśmy na miejscu (tylko trzy godziny poślizgu…). Rozbijanie namiotu, szybka herbata i upragnione wejście do śpiwora. W tamtej chwili nasz namiot wydawał mi się pałacem (to był chyba najwygodniejszy namiot, w jakim spałam) i prędko poszybowałam w krainę błogiego snu. Zanim to nastąpiło, padło jeszcze hasło o wstaniu na wschód słońca – kto wstał, ten wstał.
Grabowiec to miejsce wyjątkowe. Kilka słów pisałam o nim rok temu. Zabawne, że wspomniałam wtedy o możliwości dotarcia tu na rowerze, zupełnie nie spodziewając się, że minie dwanaście miesięcy i przyjadę do monastyru na dwóch kółkach właśnie.
Nie wiem, kiedy ostatnio byliście na spacerze przed szóstą rano, ja chyba bardzo dawno, jeśli w ogóle. Jest coś w tej pustce i ciszy (wyłączając ujadanie psa na podwórku, ale i ten w końcu milknie). Próbuję teraz nie wpaść w zbyt patetyczno-pompatyczny ton, ale… to był po prostu dobry, piękny, poranny czas. Z grzybobraniem bez choćby jednego podgrzybka, z herbatą na deskach, wreszcie – już o ludzkiej porze, z mlekiem ciepłym prosto od krowy, które nam gospodyni przyniosła.
Po mszy zjedliśmy prawdziwe śniadanie mistrzów, z jajkami podebranymi podwórkowym kurom, z ciastem szpinakowym (!), śliwkami z ogrodu. Trudno było się ruszyć stamtąd.
Obejrzeliśmy 350-letni, zabytkowy dom, wpisaliśmy się do księgi pamiątkowej, zwinęliśmy ‚obóz’ i… zrobiła się chyba 13.oo. Jeszcze pamiątkowe zdjęcie i – komu w drogę, temu wiadomo co.
Droga powrotna w przedziwny sposób nam się przedłużyła. Najpierw zostaliśmy wciągnięci na imprezę rodzinną u dziadków Marysi, skąd w strugach deszczu popędziliśmy na lotnisko, żeby złapać przed odlotem i pożegnać moją rodzinę. I strzelić sobie rasowe… jak to się nazywa teraz… friendsie?
Półtorej godziny później, już po 18.oo, deszcz nadal lał, logicznym więc było, że zamiast do ciepłego domu, pojechaliśmy do… Ikei, bo przecież ikeowska kafejka, wieczna dolewka kawy i lody za złotówkę to najlepsza rzecz na świecie. Nie wiem, jak długo tam siedzieliśmy, robiąc coraz głupsze (i, w naszym odczuciu, śmieszniejsze) rzeczy.
Nadal lało. Ulica Słowackiego płynęła, hamulce piszczały, wodę miałam dosłownie wszędzie. A ja nie mogłam powstrzymać uśmiechu, tak dobry był to wyjazd.
***
Konkrety
Dystans: 110 km (sobota) + ok. 50 (niedziela). Tempo bez tzw. ‚spiny’, sama jazda to ok. 18 km/h, zaś średnie tempo z postojami to 10 km/h.
Poniżej wykres z pierwszego dnia, bez ostatnich 10 km. Parafrazując, zmęczonemu wiatr oczy, albo góra w koło, czyli po płaściutkiej drodze do Jastrzębiej, zaczęło się robić podjazdowo.
Trudność: Hmm… Jeśli ktoś regularnie uprawia sport i czasem wsiada na rower, nie powinien mieć problemu. Jeśli ktoś ma ochotę na całkowicie relaksującą, spokojną jazdę, to trasę można rozbić i na przykład dojechać do Władysławowa lub Jastrzębiej (40-50 km z Helu) i tam (we Władysławowie) wsiąść w pociąg (najlepiej skm-kę, w której przewóz rowerów jest darmowy) do Trójmiasta. Nam zależało na odwiedzeniu Grabowca, stąd taka właśnie trasa.
Koszt: bilet na prom – 25 zł ulgowy, 35 zł normalny, 5 zł dopłata za rower.
Co zabrać? Niewiele. Namiot, śpiwór. Ubrania – nie oszukujmy się, to jest ten typ wyjazdu, na którym śmiało można śmierdzieć, więc naprawdę minimum. Coś do jazdy, coś do spania, kurtka lub peleryna, kostium. Szczoteczka do zębów. Obowiązkowo – suszone daktyle. I w drogę!