To nie będzie wpis o tym, jak spędzić weekend w Sztokholmie i nie poczuć różnicy w portfelu (albo raczej na koncie, bo kiedy w sklepie wyciągasz gotówkę, Szwedzi patrzą na ciebie jak na dziwaka; z trudem przyszło nam wydanie awaryjnych 200 koron w gotówce). Choć sam pomysł – me gusta, jestem wiecznym bezgotówkowcem i zawsze w Polsce rozkładają mnie sytuacje, w których nie mogę zapłacić kartą – na czele z niedzielną tacą w kościele.
Tatry październikowo-listopadowe
W moim dzisiejszym wyobrażeniu i odczuciu, październik był już bardzo dawno temu. Pamiętam jednak dość wyraźnie, że mocno mną poszargał i pozamiatał. W połowie miesiąca głowa ciążyła z niewyspania i stresu, wzięłam na siebie o kilka zobowiązań za dużo i próbując zachować jako taki, że tak to modnie ujmę, łork-lajf balans (i jeszcze sport, siłą woli i wrodzonym uporem wlokłam się na siłownię, ściankę i basen), trochę zapomniałam, jak się nazywam. Kiedy okazało się, że zmieniając pracę muszę wykorzystać zachomikowane wolne, długo się nie zastanawiałam. Pierwsza myśl była oczywista – Tatry. Sprawdzana nerwowo pogoda – pomyślna. Jeszcze tylko Piotrek musiał załatwić sobie wolne, co przyszło w miarę łatwo (szczęściarz ma świetnego szefa), szybki telefon do schroniska, rezerwacja biletów na pociąg i… tak, jedziemy!
Twarde tatrzańskie dane, czyli co, gdzie i za ile
Nadszedł czas na garść twardych danych. Koniec widoczków i wzruszeń (no dobrze, emocjonalne poruszenia wzbudzało we mnie jedzenie w Roztoce, ale mój wilczy apetyt nie pozwolił na zrobienie zdjęcia moim przenośnym żelazkiem, więc sorry, zdjęć nie będzie, taki lajf i klimat). Czas na mięcho, czyli hajs, bo ten, jak wiadomo, musi się zgadzać. A nam się nie zgadzał. Na szczęście w tę przyjemną stronę, bo wróciliśmy z nadwyżką (uff, hurra, moje szczodre kalkulacje przedwyjazdowe dały radę). Może kumulacja lotto to nie jest, ale jednak.
Rysów zarys
Ja wiem, że wycieczka miała miejsce ponad dwa miesiące temu. Ale chyba wszyscy się zgodzimy, że w te ciemne, grudniowe dni, dobrze wrócić pamięcią do względnie ciepłego, tatrzańskiego września… Dla mnie to powrót szczególnie miły, bo dziś będzie o Rysach. Góra dla mnie wyjątkowo ważna, choć wcale nie dlatego, że najwyższa, że to „ta góra”, że „trzeba”. Nie, nie, nie. Najzwyczajniej w świecie miałam z Rysami osobiste porachunki, uważałam, że góra jest złośliwa, bo nie będąc specjalnie trudną, od lat nie pozwalała mi się zdobyć. Jeszcze byłam w stanie wybaczyć nieudane próby z czasów dziecięctwa, kiedy to dziesięcioletnia Ewa wybrała się na Rysy z rodzicami, od strony słowackiej, czyli tej łatwiejszej, i w połowie pięknego, słonecznego sierpnia zaskoczył nas śnieg po kolana. Odpuściliśmy, co zrozumiałe. W czasie licealnym zaczęłam się jednak nieco buntować, bo albo towarzystwo, z którym byłam w górach, było niechętne na Rysy, albo pogoda kapryśna, albo w innej części Tatr buszowałam. I tak przez lat wiele foch obustronny narastał, a zła passa nie została przełamana nawet w zeszłym roku, kiedy wybrałam się w Tatry sama, obiecując sobie, że „teraz to już na pewno”. Zapomniałam chyba, że w Tatrach nie ma czegoś takiego, jak „na pewno”.
Ewa vs. halny 0:1, czyli lepiej poleńmy się nad Czarnym Stawem
Wstępny plan szczytowania na Rysach wymierzony był w środę. Mieliśmy być wypoczęci (mhm), na noc „po Rysach” udało się zarezerwować dwójkę, żeby dobrze odpocząć i konkretnie się wyspać, pogoda zapowiadała się fantastycznie. Spakowaliśmy się z nastawieniem na zdobywanie najwyższego szczytu polskich Tatr, pojedliśmy obficie, żeby zmagazynować siły i już mieliśmy kierować się do pokoju, ale kupując wodę, Piotrek wspomniał przy barze mimochodem o celu naszej wycieczki. Po tym, co usłyszeliśmy, miny nam trochę zrzedły: „zastanówcie się dobrze, podejdźcie pod Czarny Staw i zweryfikujcie ten plan, bo ma wiać halny, nawet 130 km/h”. Chwilunia. Na halny to my się nie umawialiśmy. To znaczy – oczywiście, zawsze byłam ciekawa, co to ten słynny halny w praktyce, w czuciu i odczuciu, jak bardzo może wiać, ale… ale dlaczego akurat w dniu, kiedy chcemy iść na Rysy, które próbowałam zdobyć od lat nastu i „zawsze coś”. No dlaczemu, ja się pytam. Jeszcze przed snem podjęliśmy decyzję, że trudno, idziemy, zobaczymy wyżej, jak się sprawy będą miały. Wyszliśmy około 6:30 i tak naprawdę już kilkanaście minut później wiedziałam, że to nie jest ten dzień. Jeszcze nie przez halny, a z bardzo prozaicznego i głupiego powodu. Otóż wymyśliłam, że szkoda czasu na rozsiadanie się nad śniadaniem o takiej porze, przemkniemy szybko do Morskiego i tam zjemy. Zignorowałam fakt, że bez śniadania to ja mogę co najwyżej przejść się dookoła bloku (a i to nie jest pewne) i dość szybko zaczęło mi się kręcić w głowie a każdy krok okupiony był sporym wysiłkiem. Na Rysy się Ewunia wybrała, tak?